Klasycznie pojęta „fotografia artystyczna” straciła dla mnie sens - sens semantyczny. Stała się jedynie tworzywem. Dlatego posunięta subiektywna ingerencja „wytwórcy” fotogramu niweczy doszczętnie tak szanowane dotychczas pozory prawdy fotograficznej.
Józef Robakowski
(fragment treści ulotki towarzyszącej wystawie indywidualnej pt. FORMY FOTOGRAFICZNE galeria ŁTF, Łódź 1970 rok)
Utrata wiarygodności obrazu fotograficznego jest już dzisiaj faktem oczywistym. Jego „moralność” ulega systematycznej degradacji. Szczególnie wszelkie interesownie podjęte manipulacje natury politycznej, ale też technicznej doprowadziły do sfingowanej „fotograficznej rzeczywistości cyfrowej”. Symulowane obrazy binarne stały się dla wielu nową rzeczywistością, którą zaczęto powszechnie akceptować. W tym miejscu przypomnę, że właśnie moje pokolenie (dzieci wojny) urodzone ok. 1939 roku miało niewątpliwie zakodowany w sobie dylemat: czy jeszcze wierzyć w tę - jak to twierdzili dobrze usposobieni powojenni „materialiści” - fotograficzną mumię realności, czy nie? Starsi - czyli oni - byli pewni, że tworzywem fotografii są obrazy zarejestrowanej rzeczywistości. Mieli za sobą „pozytywne” argumenty ideologiczne, ale też i naukowe, natury obiektywnej. Dla francuskiego teoretyka filmu i fotografii A. Bazina, foto-medium, to sama natura, jej wierny odcisk, niby maska pośmiertna. Dla amerykańskiej awangardzistki M. Deren w latach pięćdziesiątych fotografia była formą samej realności, bowiem obiekt stwarza, jej zdaniem, „własny obraz przez wypromieniowanie swego światła na światłoczuły negatyw”. W tym procesie podobno udział człowieka jest absolutnie wykluczony. Stąd narodził się autorytet realności obrazu fotograficznego. Na tej umiejętnie podsuniętej nam „bazie” mogliśmy jako młodzi adepci sztuki fotograficznej bez przeszkód podjąć pracę artystyczną. Tymczasem ten materialistyczny błogostan niezmiernie skomplikował graniczny 1956 rok, gdyż wtedy właśnie pod wpływem wydarzeń polityczno-społecznych pojawił się w naszym kraju krytyczny ruch niezależnego myślenia. W kontekście oficjalnej kultury socjalistycznej następuje niespodziewanie (głównie na prowincji) samokształceniowy „ruch amatorów”. Poza zawodowym (związkowym) układem zaczynają działać studenckie kluby, grupy twórcze i stowarzyszenia. W Toruniu studenci UMK powołują między innymi placówki filmowe, fotograficzne i plastyczne. Zacieranie się granic między różnymi dyscyplinami stanowi nowy sens działań interdyscyplinarnych. Młodzi szybko zawiązują działające w całym mieście grupy twórcze: „Pętla”, „OKO”, „ZERO-61”, „Rytm” i stowarzyszenie artystyczne „Krąg”. Nasze METAFORYCZNE IDEE wspierane są przez przybyłych z Wilna przedwojennych profesorów: T. Niesiołowskiego i S. Narębskiego. Natomiast interesujące dla nas problemy historyczne Młodej Polski omawiamy na Wydziale Sztuk Pięknych z prof. J. Puciatą-Pawłowską specjalizującą się w twórczości J. Malczewskiego i W. Wojtkiewicza. To wspólne odkrywanie zagadnień sztuki symbolicznej znajdzie swoje odbicie w naszych pierwszych gestach artystycznych zarówno w fotografii jak i w filmie. Oderwanie się od realiów politycznych i społecznych było naszym zwycięstwem. Brak perspektywy rekompensowaliśmy beztroską studencką zabawą w artystów. Odpowiadała nam wyraźnie postawa kontrapunktowa w stosunku do związkowej Grupy Toruńskiej i „materialistycznych humanistów” skupionych w pracowni prof. S. Borysowskiego. Jako elementy przekory artystycznej uruchamialiśmy bardzo często strategię destrukcji klasycznego obrazu - ironię, pastisz, kicz, parodię, absurdalny humor sytuacyjny czy rysunkowy komiks. Do zamazywania granic mentalnych posługiwaliśmy się fikcyjną postacią pseudoartysty J. Korbieli, który zawsze był z nas najlepszy. Osobiście uwielbiałem absurdalne sytuacje prowokowane tzw. dziełami sztuki jak np. „Epitafium Jana Gnata”, „Portret damy z naszyjnikiem” czy tablica z naklejonym fotograficznym wizerunkiem durszlaka przebitym kilkucalowym gwoździem. Pod koniec lat sześćdziesiątych metaforycznie traktowana fotografia przestaje mi być potrzebna. Mieszkam już w Łodzi, gdzie studiuję na Wydziale Operatorskim Szkoły Filmowej. Pojawiają się nowe czasy i nowe problemy. Podczas ostatniej wystawy grupy ZERO-61 powołujemy dla nas miejską przestrzeń opustoszałej kuźni na ul. Podmurnej 32. Toruńską publiczność udało się zdezorientować. Dzieł jako takich na wystawie nie było. Kuźnia została zaanektowana przez stworzenie nowej przestrzeni mentalnej, na którą złożyły się między innymi bliżej niezidentyfikowane „dzieła-gesty”. Znaleziona na terenie starej kuźni drewniana tablica stanowiła coś podobnego do epitafium anonimowej osoby (jej guzik, krawat, buty, spinka, pisany dokument, medalik, stare zdjęcie, sakiewka na pieniądze), a moje już tylko było opowiadanie fikcyjnego losu. Czerwona, żywa rybka pływająca w zwykłym słoiku umiejscowiona w zardzewiałej klatce po kanarku. Płaszcz matki postawiony jako bezimienna rzeźba. Wreszcie mój wizerunek natryśnięty na mur białą farbą. Fotografię zastąpiły przedmioty. Jej ostatecznej degradacji dokonałem na wystawie Fotografów Poszukujących (Galeria Współczesna - Warszawa 1971 rok) wkładając obraz fotograficzny wykonany na płótnie do dużego słoja z wodą. W efekcie po dwóch dniach emulsja spełzła na dno tego naczynia pozostawiając białe, czyste płótno. W następnych latach medium to potrzebne mi było jako FOTOGRAFIA ASTRALNA rejestrująca obrazy myśli, bólu i chorób zakaźnych różnych ludzi, albo narzędzie celnie dokumentujące własne pomysły natury konceptualnej w pracach fotograficznych z cyklu „Relacje”. Teraz w dobie kryzysu obrazu fotograficznego, który tak wiele lat służył nam jako metoda werystycznego odbicia rzeczywistości podsuwam nową możliwość kontaktowego wizerunku w postaci GORĄCYCH OBRAZÓW. Wywołać je można na papierze pokrytym emulsją uczuloną termicznie przez przykładanie przedmiotów o podniesionej temperaturze. Inne obrazy pojawiają się na tym nowym materiale przez działanie gorącym powietrzem. Są wierne swojej prapostaci - mimo, że trudno tę wiarygodność na dłuższy czas zachować. Są nietrwałe, acz magiczne, ponieważ wymykają się naszej pełnej kontroli. Są piękne, kolorowe i nic nie znaczą, za co je bardzo kocham, a nazywają się TERMOGRAMAMI.
Józef Robakowski