Pseudoawangarda jest zjawiskiem groźnym dla polskiej kultury...
Wiesław Borowski,
„Kultura”, nr 12, 1975
Urodziłem się 20 lutego 1939 roku w Poznaniu. We wrześniu w bitwie nad Bzurą zginął mój ojciec. Matka wraz ze mną i moim starszym bratem tułała się przez całą wojnę z miejsca na miejsce. Po roku 1946 pracowała jako wychowawczyni w różnych domach dziecka (Inowrocław, Tuchola, Toruń) - wtedy właśnie jako dziecko mogłem znienawidzić to wszystko co umundurowane, w szeregu, na rozkaz, kolektywne. Pokochałem jedynie wiarę w siebie - to mi pozwoliło być złym pioniero-harcerzem, zetempowcem, uczestnikiem tego co dalej następowało w Polsce Ludowej. Już jako dorosły nie nadawałem się do żadnej organizacji politycznej. Przybrałem postawę trutnia organizacyjnego. Około 1959 roku wymyśliłem sobie, że w kraju socjalistycznym jedynie wolnym człowiekiem może być artysta, ale nie ten, który w oczywisty sposób popiera walkę o pokój, humanitaryzm, przyjaźń między narodami. To musi być artysta, który ma odnaleźć w sobie chęć podejścia krytycznego do tych pozornych gestów i przemian. W domach dziecka obłuda i draństwo manipulacji dochodziły do szczytów. Polskie dzieci, które straciły w ZSRR swoich rodziców z rąk oprawców (KGB) tańczyły kozaka na akademiach pierwszomajowych, recytowały po rosyjsku Majakowskiego, a w pochodach nosiły portret Stalina. Nic też dziwnego, że moim marzeniem do tej pory jest stworzenie takiej sztuki, którą nie da się manipulować, czyli bezwartościowej politycznie. Ona powinna być skrajnie „formalistyczna", choć, wbrew pozorom, humanitarna. Autonomiczna, opatrzona pojęciem NIEOZNACZENIA, gdyż wiem, że w krajach totalitarnych ten rodzaj sztuki budzi najostrzejszy protest społeczny i polityczny. Każdego z nas przez wiele lat faszerowano pozornym humanizmem, to nam zostało, z tego musimy się wyleczyć. Ja świadomie pracuję nad sobą już przeszło trzydzieści lat uprawiając tak zwaną twórczość i ciągle mam poczucie świństwa, które we mnie siedzi. Ono jak gangrena rozpala mój umysł ciągle ostrzegając przed ostatecznym zeszmaceniem.
Tymczasem, jeden z kolegów wręczając mi kiedyś na imieniny książkę Janusza Boguckiego Sztuka Polski Ludowej, złośliwie oznajmił przy moich przyjaciołach - a jednak jesteś twórcą Polski Ludowej!
Tak faktycznie wygląda ta "moja postać” w świetle oficjalnych źródeł publikowanych w polskich wydawnictwach przez około trzydzieści lat, ale niezupełnie...
Otóż, co to za twórca, który przez uprawomocnionych instytucjonalnie awangardzistów spod znaku Galerii Foksal publicznie na łamach oficjalnego tygodnika „KULTURA” namaszczony został epitetem „PSEUDO”. Wbrew reakcjom innych pseudoawangardzistów, a lista była dość znamienna, z nazwiskami między innymi Zbigniewa Dłubaka, Natalii LL, Zbigniewa Warpechowskiego..., odetchnąłem. Właściwie podskoczyłem do góry ze szczęścia. Od tej pory poczułem się wolny i niepodległy w swoich poczynaniach. Twardy jak skała i chętny do przystąpienia z nową energią do dalszej efektywnej pracy. Byłem pewny, że na papierach „pseudo” będzie mi łatwiej realizować konsekwentnie mój perfidny plan. Sprawa okazała się jednak bardziej skomplikowana niż myślałem. Epitet "pseudo” zaczął rzutować na moje sytuacje życiowe. I tak na przykład jeden z tzw. „tradycjonalistów”, kiedy miał ochotę na moją narzeczoną tuż przed ślubem ostrzegał ją żeby nie wychodziła za mnie za mąż, bo ROBAKOWSKI - to degenerat, pijak i w dodatku pseudokonceptualista. Innym razem, już w trudnym czasie Stanu Wojennego, kiedy to niejaki Jan Hoet (dyrektor znanego muzeum w Gandawie) chciał poprzez Ministerstwo Kultury i Sztuki załatwić zakup mojej pracy do muzeum, namiestnik tej placówki zniechęcił go twierdząc, że pseudokonceptualista z zasady robi rzeczy bezwartościowe.
O dziwo - spostrzegłem, że to „cholerne pseudo” przylgnęło do mnie już na zawsze, a nawet funkcjonuje wspaniale w wolnej Polsce. W świetle pojawiających się następnych „źródeł” siedzący na pewnych posadkach krytycy i historycy, jak na przykład lreneusz J. Kamiński, Piotr Piotrowski, Krzysztof Jurecki, kiedy im wygodnie, karcą zbyt butnych artystów batem „pseudo”. Myślę, że już sam twórca tego epitetu, Wiesław Borowski, z biegiem lat przebaczył ten "haniebny czas” na przykład Zbigniewowi Dłubakowi. Przy tej okazji, na każdym kroku dostaje się również moim kolegom z Warsztatu Formy Filmowej, których już niejednokrotnie potraktowano w wielu nowych źródłach historycznych jako bezkrytycznych mitomanów, kolaborantów żerujących na społecznych pieniądzach, za które robili w czasie Polski Ludowej swoje „dzieła filmowe i telewizyjne”, aby następnie zamienić je na chodliwy towar przenikający nielegalnie wszystkie granice naszego globu.
Tak więc zdeklasowany jako pseudoawangardzista i organizator-kolaborant, ale z pełną kiesą, opatrzony zaszczytami i medalami, wpisany zostałem (zdaniem „ekspertów”) w kolejny parszywy układ medialistów lub neoawangardzistów. Po tym fakcie jeszcze bardziej polubiłem postać Piszczyka z wybitnego filmu Andrzeja Munka. Lata osiemdziesiąte to inwazja na Polskę tego co „potwornie dzikie”, młode, nieokiełznane, koniecznie malowane lub rzeźbione, popierane głównie przez niewyżyte jeszcze Panie Krytyczki (Maryla Sitkowska, Ewa Mikina czy Jolanta Ciesielska...), które z ciepłych stołeczków rozdawały „młodym" laury i bezkrytycznie dobre opinie. Był to chyba najtragiczniejszy moment w życiu polskiej sztuki, już nie tej socjalistycznej, ale sztuki jako takiej. Myślę, że w tamtym momencie każdy polski artysta zadał sobie podstawowe pytanie: czy warto było żyć w tym „czasie marnym”, kiedy istniała tylko sztuka „realnego socjalizmu" spod znaku "SOC”, "POST”, "PSEUDO”, "NEO”? Ci, którzy przeżyli to wszystko, mają chyba jeszcze nadzieję, że dopiero teraz w wolnej i niepodległej Polsce może narodzić się coś istotnego, ale mnie nasuwa się ciągle jako temu „TWARDEMU FACETOWI” stojącemu MOCNO W ROZKROKU - inne pytanie: CZY TA POLSKA NIE JEST DALEJ OJCZYZNĄ EPITETU "PSEUDO”?
Józef Robakowski
14.04.1994